Pierwsza randka, zjawisko występujące pomiędzy dwojgiem najprawdopodobniej zainteresowanych sobą ludzi czy jak kto woli, idealnie zaplanowany scenariusz zdarzeń, które i tak często bywają kompletnie nieprzewidywalne. Zastanawiając się po raz pierwszy nad fenomenem pierwszej randki nie widziałem w niej nic innego jak tylko naturalny element życia uczuciowego większości ludzi. Z czasem jednak zacząłem dostrzegać ciekawe cechy pierwszych randek, które nie pozwoliły mi przejść nad tym do porządku dziennego. Otóż pierwsze randki różnią się znacznie od zwyczajnych….kolejnych randek. Te kolejne bez wątpienie bywają ciekawsze a wynika to z tego, że ludzie zwyczajnie się już trochę znają. To już jak spotkanie Mii Walles (Uma Turman) i Vincenta Wega (John Travolta) w kultowych wariacjach reżyserskich Quentina Tarrantino. Znając się (choć jaka to mogła być znajomość z żoną pracodawcy?) mogli sobie pozwolić na wystrzałowy wieczór, który nieomal skończył się przypadkowym zejściem żony Marcelusa, Mii Walles. Polskie, mało filmowe realia nie tylko uniemożliwiają, tak aktywne spędzanie czasu jak było to dane bohaterom Pulp Fiction, ale i najwyraźniej ulegają także amerykańskim, niekoniecznie przemyślanych wzorcom pierwszych randek. Mowa oczywiście o klasyku inicjacji znajomości czyli randce w kinie. Z całym szacunkiem dla tradycji nasuwa się tu jednak pytanie: Po co? W kinie (przynajmniej obecnie w czasie funkcjonowania wielkich kompleksów kinowych) najczęściej jest mnóstwo ludzi, chrupiących, mlaskających, siorbiących i robiących Bóg wie co jeszcze. Czy w takiej atmosferze można się zakochać? OK. Niech będzie, załóżmy, że niektórzy potrafią. Ja chciałbym więc wiedzieć jak można się zakochać lub chociaż zauroczyć albo nawet miło spędzić czas z drugą osobą, kompletnie ze sobą nie rozmawiając. Na ciekawszych filmach w kinie zdarzają się samozwańczy ochroniarze w obecności których mówienie głośniej niż szeptem podczas seansu jest przestępstwem zagrożonym, w najlepszym wypadku, ciętym komentarzem. Nic nie poradzimy na kłopoty niektórych w koncentracją uwagi, ale do rzeczy. Więc tak, w kinie nie rozmawiamy, nie widzimy się (w końcu jest ciemno), no i w 98 na 100 przypadków jesteśmy wśród ludzi, co wyklucza sytuacje intymne (przynajmniej tak by nakazywał zdrowy rozsądek). Co więc nam pozostaje? Czy uskutecznianie DKF-u (Dyskusyjny Klub Filmowy) na randce, a raczej w drodze z randki jest jej prawdziwym celem? Przypomnijcie sobie jak się czujecie po wyjściu z dwu-godzinnego seansu filmowego? Oczy się kleją, ma się światłowstręt po siedzeniu w ciemności i jednym słowem wypływa z człowieka całe jego lenistwo. Dlatego właśnie wbrew tradycji i filmowemu stereotypowi pierwszych randek w kinie, chciałbym zdementować piękno tej niewątpliwie mało skutecznej techniki inicjowania życia uczuciowego. Być może zdanie „Może skoczymy do kina?” jest proste lingwistycznie, aczkolwiek jest pomysłem kompletnie pozbawionym polotu i zwarzywszy na warunki( ciemność, ludzie, barak rozmowy) chyba trochę bezsensownym. Być może jestem jednym z niewielu ostatnich mieszkańców tej planety, choć wieże, że jest nas więcej, traktujących pierwszą randkę jako coś twórczego a nie odtwórczego i wzorowanego na innych. Na podobnym poziomie w klasyfikacji pierwszych randek znajdują się również takie pomysły jak: koncert rokowy (dla ekstremistów dodatkowo w „kotle”), jazda na motorze, wspólne nurkowanie pod lodem czy skos ze spadochronem. Te wszystkie wymienione sposoby na poznanie drugiej osoby, które z takim zaangażowaniem promuje między innymi MTV nie są w stanie zapewnić nam tego, co może dać zwykły spacer w parku i kolacja we dwoje (w sumie też stereotyp, aczkolwiek bardziej użyteczny). Nie pozwolą nam również na poznanie drugiego człowieka a nawet to uniemożliwią. Gdzie więc tu mówić o magii pierwszej randki? Zrobicie jak uważacie, choć warto pomyśleć. Powodzenia.
Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)
Dodaj komentarz